Australia. Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce… a właściwie
to tylko na drugiej półkuli (aczkolwiek gdy w Polsce mówiłem ze wyjeżdżam do
Australii, to wszyscy robili takie oczy jakbym wypływał kajakiem na Marsa –
ergo: porównanie adekwatne), mieszkał sobie pewien ludź (tak, ja).
Po kiego grzyba Australia?!
Bo dalej się nie dało ;) (a nie sorry, mam jeszcze opcje
Nowej Zelandii i wysp na Pacyfiku…hmm kuszące).
No wiec co z tą Australią?
No jest sobie taki kraj/kontynent o populacji mniejszej niż w
Polsce, a w natężeniu szczęśliwości obywateli przypadającej na m2 przewyższa
dopuszczalne normy Unii Europejskiej.
No i czym te Oziki (Australijczycy) się tak jarają?
Hmmm jest kilka możliwych opcji odpowiedzi na wyżej
postawione pytanie. Firstly, tutejsza filozofia życia sprowadza się do 3 slow:
chill out mate. Ja to lubić dlatego ja tu przybyć.
Secondly, klimat: ciepełko, ilość dni słonecznych w roku przewyższająca
stanowczo dni bez słońca (gdy tylko przypomnę sobie ze w Polandii bywało, ze
przez 2 tygodnie nie widziałem nawet kawałka słońca, tylko chmury i szarość, to
od razu wyjaśniają mi się wszelkie teorie psychologiczne nt. narodu polskiego
jako jednego z bardziej depresyjnych na świecie. Nic tylko się ciąć, pić lub być
wampirem (byle nie tym święcącym brokatem).
Po ‘czecie’: gospodarka (pomimo pewnych zawirowań) trzyma się
dobrze, standard życia jest wysoki, a w
rzekach płynie mleko z miodem… no prawie.
Po ‘trzwarte’: jest jeszcze ok. 100 lepszych powodów takich
jak piękne krajobrazy, ludzie uśmiechający się na ulicy (tak! Wyobrażacie to
sobie?) i dobre łącza internetowe (nigdzie indziej na świecie, tak szybko nie
zbuforuje Ci się porno w full HD –;)).
Kiedyś może napiszę coś więcej. Na razie basta.
"natężenie szczęśliwości mnie przekonało- jadę:)(palcem po mapie na razie)
OdpowiedzUsuń